Igor Kalbarczyk,
Rocznik 84, miejsce zamieszkania dzieli między Lublin a Garwolin. W Lublinie chciałby zostać na dłużej (może na zawsze...), choć aktualnie jest w tym mieście bezdomny. Studiuje nudny kierunek, który ma w nazwie naukę o polityce. Emerytowany muzyk-amator (miernej jakości zresztą), zakochany w Marillion i Closterkellerze. Wielki miłośnik piłki nożnej w każdym wydaniu. Fanatyk wszelakich wampirów i Elżbiety Batory. Zwyczajowo zajmuje się działaniem na nerwy wszystkim dookoła. W podróż jedzie, by przeżyć coś, czego nie zapomni do końca życia.
 
BLOG

14 sierpnia

Gdy miesiąc temu wyjeżdżaliśmy z Lublina, lało. Gdy dziś wracamy, znów leje. Gdy na placu zamkowym ściągaliśmy z autobusu singerowskie kalkomanię, czułem się tak, jakbym obdzierał część siebie. W końcu to był miesiąc życia. Z jednej strony cieszę się, że wracam. W końcu własne, wygodne łóżko to nie to samo, co kawałek podłogi w Tyszowcach, ciepły, domowy obiadek to nie kiepska pizza w Bychawie, a własna wanna i własny prysznic to nie to samo, co kran w Goraju. Ale jednak szkoda. Było różnie, raz lepiej, raz gorzej, ale jednak będzie mi teraz czegoś brakować. Chciałem przeżyć coś, czego nie zapomnę do końca życia. Chyba się udało. Co dalej? Nie wiem co dalej. Na razie chcę odpocząć, potem będę musiał się zastanowić. Czuję, że znalazłem się na życiowym zakręcie i muszę podjąć trochę ważnych decyzji. Tak czy inaczej, teraz chciałbym podziękować wszystkim. Dziękuję: Asi- za cierpliwość i wyrozumiałość z jaką znosiłaś moje nudzenie i narzekania, że zawsze ich wysłuchałaś ;-), za nasze rozmowy o filmach, oraz za kwaśny sok ;-) Piotrowi Skrzypczakowi- za to, że zawsze byłeś, wysłuchałeś, zrozumiałeś i doradziłeś. Wiele to dla mnie znaczyło i znaczy; Karolinie- za uśmiech każdego dnia, za pogodę ducha i Twoją dobroć; Agnieszce - za znoszenie mojego jęczenia, za pomoc przy przenoszeniu gratów i w ogóle za wszystko ;-) Ani Dąbrowskiej- za wszystko, zwłaszcza za nasze rozmowy i żarty, za mobilizowanie mnie do pracy, oraz za batoniki ;-) Łukaszowi - za Twój optymizm, opanowanie, oraz za "czy może Pan stanąć tu i powtórzyć to jeszcze raz?" ;-) Ani Kołodyńskiej - za stroik do gitary i "szolem, szolem, szolem..."; Dorocie - za Twoją otwartość, szczerość i uśmiech; Magdzie - za udzielenie mi trzydniowego schronienia w Lublinie; Piotrowi Chorosiowi - za niekończące się żarty, za wytrzymywanie ze mną w pokoju w kilku miastach, za dowcipy Jacka B., i, chyba najważniejsze, za słowa otuchy wtedy, gdy było ciężko; Oli - za pasję i zaangażowanie, z jakim podchodzisz do wszystkiego co robisz i za Twoją otwartość, której chciałbym się od Ciebie nauczyć; Ignacemu - za kilka nieocenionych porad fotograficznych.
 
13 sierpnia
Znów trzeba było opuścić bursę na cały dzień. Ignacy kupił latawiec i razem z Chorosiem puszczali go na zboczu jakiejś górki. Potem znowu padało, więc trzeba było uciekać. Wieczorem spotkanie. Spodziewałem się po Chełmie czegoś więcej. Ledwie kilka osób, dobrze, że chociaż zainteresowanych tematem. Po spotkaniu, gdy Piotrek Skrzypczak powiedział do mnie: "no i po Singerze", aż mnie coś ścisnęło. Z jednej strony chcę już do domu, ale z drugiej smutno mi, że już koniec.
12 sierpnia
Chyba tracę powoli cierpliwość. Po raz pierwszy miałem ochotę odpowiedzieć w mało miły sposób jakiejś babie, która głośno zaczęła wygłaszać komentarze na temat Żydów przy stoisku. A tak ogólnie to dzień raczej udany. Sporo osób przy stoisku, mapa pamięci też wyszła ok. Ale moje zmęczenie jest już strasznie duże. Jakoś brakuje mi już tego entuzjazmu i radości z tego co robię, jak to było na początku. Ale czemu się dziwić - w końcu już miesiąc w trasie...
11 sierpnia
Chełm wita deszczem. Leje jak z cebra. W dodatku okazuje się, że nie możemy siedzieć w bursie cały czas. Musimy wyjść. Jem kolejną pizzę w jakiejś restauracji i przysypiam nad stołem. Nienawidzę takiej pogody. To zdecydowanie nie dla mnie. W dodatku przemokło mi wszystko, co miałem na sobie. Wrrrrr!
10 sierpnia
Zawaliłem...
Chciałem dobrze...
Wyszło jak zawsze...
9 sierpnia
Dzień bez historii. Przez deszcz nie było stoiska i nie działo się absolutnie nic. Może poza tym, że jednak mamy prysznic i można się normalnie umyć. Wieczorem oglądam Legię z Szachtarem i po raz kolejny przekonuję się, że chamstwo sędziów nie zna granic. Jak już drukują, to mogliby to robić dyskretniej i finezyjniej, a nie tak w żywe oczy.
8 sierpnia
Bełżec Wychodzę z autokaru, oglądam wyłożony szarymi i czarnymi kamieniami duży plac otoczony lasem, położony na niezbyt stromym, ale rozległym wzgórzu. Przekraczam bramę. Bramę piekła. Wchodzę do niego. Tam było piekło na ziemi. Czuję, że nogi się pode mną uginają. Tylu ludzi przekraczało tą samą drogę co ja. Dla wszystkich nich była to ostatnia droga. Przyjeżdżali do piekła. Pół miliona ludzi sześdziesiąt cztery lata temu przeszło tę drogę, by już nigdy nie wrócić. Żeby wejść, trzeba przejść przez tory. W tym miejscu jeździły pociągi śmierci. Jestem w środku. Akurat przejeżdża lokomotywa. Maszynista uruchamia gwizdek. Ciekawe, czy wtedy pociągi śmierci też gwizdały? Co czuli ci, których tam przywożono? Idę korytarzem zagłębiającym się coraz bardziej w ziemi. Wkoło mnie cmentarz. Ciała tych, których nie spalono. Potem ściana, na której wypisano setki imion. Pomnik na cześć Ich pamięci.

"Mamusiu, przecież ja byłem grzeczny... Ciemno, ciemno!!!"

Gdzie do jasnej cholery był wtedy Bóg?

W Tyszowcach ok, choć co rusz leje deszcz. Warunki do spania kiepskie - duszno, nieświeży zapach. Poza tym nie ma prysznica.
7 sierpnia
Przez cały dzień chodzenie po Piaskach i nagrywanie ludzi, zdjęcia, pytania, odpowiedzi, palce ubrudzone kredą, tabliczka, laptop i aparat zawieszone na szyi. Jestem zmęczony. Wieczorem za to bardzo fajne spotkanie. Im dłużej robimy spotkania, tym lepiej nam one wychodzą. Świetny show dają Ewa z Witkiem. "Kiedy rebe tańczy, kiedy rebe tańczy..."

Mimo tego wszystkiego, nie jest najlepiej.

"Brzdęk, pękła czara pełna goryczy, Rozlanych kropel już nie policzę, Który to będzie ten dzień ostatni, Byłem czy miałem, dwie zagadki"

"Have you ever got the felling you've been cheated?"
6 sierpnia
Szedłem koło getta i niosłem worek kartofli. Nagle zobaczyłem, jak zza płotu otaczającego getto wyciągnęła do mnie ręce stojąca za nim Żydóweczka i krzyknęła: "daj mi trochę tych bramborów". Nie wiedziałem o co jej chodzi, więc poszedłem dalej. Cały czas zastanawiałem się, co to są te 'brambory'. W koncu zrozumiałem, że chodziło jej o ziemniaki. Gdyby tylko krzyknęła tak, jak po niemiecku się mówi - 'kartofle', to bym zrozumiał... Poszedłem tam spowrotem, ale już jej nie było. Rzuciłem trochę tych ziemniaków za płot, ale chyba nikt ich nie zebrał. Tak bardzo to przeżyłem, tak mi jej było szkoda...

Małą Żydówkę przechowała podczas wojny polska rodzina. Kobieta zabierała małą do kościoła i tłumaczyła jej: "nie mówi się 'wasser', tylko 'woda', uczyła ją katolickich modlitw, uczyła dobrze mówić po polsku. Po wojnie, gdy odnalazła się matka dziewczynki i przyjechała ją odebrać, mała nie wiedziała, kim jest ta pani. Nie poznawała własnej matki. Bała się jej, chowała się za swoją dotychczasową opiekunkę i z płaczem pytała: "mama, a kto to jest?". Żydówka była mądra. Nie zabierała dziecka siłą tylko przez jakiś czas przychodziła codziennie, żeby dziecko mogło się z nią oswoić.

Powyższe teksty nie są dokładnym i wiernym zapisem rozmów. Są tym, co mi najmocniej utkwiło w pamięci z kilkugodzinnej rozmowy z trójką starszych osób.

Jeśli jest jeszcze ktoś, kto uważa, że ta podróż nie ma sensu, to niech pomyśli, czym jest możliwość usłyszenia o takich wydarzeniach od ludzi, którzy je przeżyli bądź widzieli. I co to znaczy, zachować te wspomnienia i chcieć przekazać je innym.

Piaski zaczęły mi się podobać. Odkryłem w nich to, czego nie zobaczyłem za pierwszym razem. Urok sztetł. Czasem nawet bywa śmiesznie. Zwłaszcza, jak paru łysych siedzących nieopodal naszego stoiska z uporem maniaka przez kilka godzin krzyczało "jude raus", choć nikt z nas nawet nie spojrzał w ich stronę. Mnie by się znudziło, jakby mnie ktoś tak olewał. Ale widać u naszych dzielnych, łysych chłopców ilość rozumu we łbach jest wprost proporcjonalna do ilości kudłów na owych czaszkach. Jak to miał w zwyczaju mawiać kiedyś mój kolega: "no, ale cóż..."
5 sierpnia
Przejazd z Bychawy o Piask. W Piaskach porażka, bo nie mamy za bardzo gdzie spać. Zapada decyzja, że śpimy w Lublinie i dojeżdżamy. Przez trochę zamierzam jechać do domu, ale w końcu rezygnuję i zostaję, korzystając z gościnności Magdy. Wyraźnie jestem już zmęczony. W dodatku Piaski nie podobają mi się ani trochę. Nawet nie ma gdzie zjeść. Mój żołądek ten ostatni miesiąc kiepskiego i pochłanianego w pośpiechu żarcia będzie odchorowywał chyba przez następny miesiąc.
4 sierpnia
Dziś po raz kolejny przekonałem się, że zasuwanie na pieszo po mieście nawet tak małym jak Bychawa, jest cholernie męczące. Zwłaszcza, jeśli pokonuje się tą samą trasę po raz n-ty i znów nie udaje się nic nagrać, bądź pan opowiada historię jak to służył w wojsku i pozdrawiał go Piłsudski. Cudownie. Wszystko jednak zrekompensował wieczór. Było jeszcze lepiej niż w Kraśniku. Jednak, jeśli spotkanie ma miejsce w synagodze, daje to pewność, że będzie udane. Być może idealizuję, ale póki co zrobiliśmy dwa spotkania w synagogach i oba były świetne, najlepsze z całego wyjazdu. Dziś nowością było to, że ludzie po raz pierwszy odważnie i głośno śpiewali razem z nami piosenki. Micha cieszyła mi się jak nigdy wcześniej. Nawet mój kryzys trochę przygasł.
3 sierpnia
Kolejny dzień, kolejna mapa pamięci, kolejne zdjęcie, kolejni ludzie zatrzymujący się przy mapie, kolejne zrobione zdjęcia, kolejna pizza, kolejne kilometry pokonane pieszo, by dojść do "domu", kolejny raz ręcznik upadający na zamoczoną posadzkę, kolejny dzień walki z niedziałającym kranem, kolejne zjedzone na szybko bułki z dżemem na śniadanie, kolejna "Perła" wypita wieczorem po ciężkim dniu, kolejna niespokojna noc ze snem kilkukrotnie przerywanym z różnych powodów, kolejne zgrywanie zdjęć na laptopa, kolejna wieczorna rozmowa pełna śmiechu i żartów, kolejni ludzie na pytanie "czy pochodzi Pan/Pani z ......" odpowiadający oschle: "nie!", kolejni ludzie z uśmiechem pomagający narysować mapę, kolejny raz ubrudzone sprayem ręce, kolejne...

Kolejny dzień podróży.

"If me make it, we can all sit back and laugh,
but I fear tomorrow I'll be crying,
yes I fear tomorrow I'll be crying..."
2 sierpnia
Jedziemy do Bychawy. Na pierwszy rzut oka miejscowość nie podoba mi się ani trochę. W dodatku mieszkamy tak jak we Frampolu - kawał drogi od miasta. Złe wrażenie potęguje się, gdy widzę w jakim stanie są kirkut i synagoga. Spuśćmy na to narazie zasłonę milczenia. Psychicznie czuję się coraz gorzej. Najbardziej boję się, że w pewnym momencie załamię się. A nie mogę. Nie wolno mi. Muszę myśleć tylko o projekcie, zapomnieć o wszystkim innym, wywalić z głowy całe to diabelstwo, które ciągnie się za mną i od początku wyjazdu zaprząta mi głowę. Nie wiem, czy potrafię... Codziennie widzę tyle wspaniałych rzeczy, słucham cudownych historii, odtwarzam dawny świat. Dlaczego mimo tego nie potrafię choć na chwilę zapomnieć?

" I'm searching for something which can't be found..."
1 sierpnia
Dziś od rana mogę powiedzieć jedno: to nie mój dzień. Moja nadwrażliwość na pogodę dała o sobie znać niesamowicie i jestem niezdolny do niczego. Do 15 jedyne co robię, to leżę na materacu i usypiam. Natomiast wieczorne spotkanie to było coś, czego brakowało mi od początku wyjazdu. Po pierwsze jego umiejscowienie. Synagoga w Kraśniku pomogła sworzyć niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju klimat. Czegoś takiego jeszcze nie udało się nam podczas podróży zrobić. Po drugie - frekwencja. Dwadzieścia pięć osób robi wrażenie. Po trzecie i chyba najważniejsze - ludzie, którzy przyszli. Autentycznie zainteresowani tematem. Po raz pierwszy mam wrażenie, że słuchają nas dokładnie, że oglądają singerowską animację z zaciekawieniem. Że piosenki wyjątkowo im się podobają. Że wsłuchują się w opowiadanie. W końcu są też jakieś pytania do nas. O podróż, o to, co nas popchnęło do zajęcia się tą tematyką. Jeden z gości mówi, że chce w Kraśniku stworzyć grupę, która zajęłaby się synagogą i kirkutem. W duchu cieszę się jak dziecko. O to przecież nam chodziło. O wyłowienie takich ludzi w każdym miasteczku. Jestem w szoku. Kraśnik to chyba najjaśniejszy punkt na całej mapie miejscowości, które do tej pory odwiedziliśmy. Chciałbym, żeby tak było wszędzie.
31 lipca
Dziś na szczęście dzień zupełnie inny od poprzedniego. W końcu jest co robić. Rano idziemy na dwa nagrania. Najpierw stary mieszkaniec Kraśnika oprowadza nas po Synagodze. Pierwszy raz w życiu jestem w środku bożnicy. Ciemno, zapach wilgoci, choć widać, że budynek cały czas jest w remoncie. Na ścianach resztki polichromii. Wrażenie duże. Potem nagranie z sympatycznym starszym panem. Początkowo trochę nieśmiały, z czasem rozkręca się. Najbardziej podobała mi się opowieść o łaźni. Zawsze ciekawiło mnie, w jaki sposób ludzie myli się w tamtych czasach. W końcu się dowiedziałem. Czuję w sobie pewną zmianę. Dziś, gdy patrzyłem, jaką przyjemność sprawia temu człowiekowi opowiadanie nam o dawnych czasach, zrozumiałem, że my też jesteśmy potrzebni, a nasza podróż nie trafia w próżnię. Czas biegnie nieubłaganie i najprawdopodobniej jest to jedna z ostatnich okazji, by posłuchać takich opowieści. Jeśli my tego teraz nie zrobimy, być może nikt już nie będzie miał okazji. Musimy zachować pamięć ludzką za wszelką cenę. Musimy.
30 lipca
Dziś zaczyna się Kraśnik i właściwie to wszystko, co można by napisać o tym dniu. Oprócz spaceru na kirkut nie robię absolutnie nic przez cały dzień. Kirkut niestety zdewastowany. Wszystko zarośnięte, wszędzie walają się resztki macew. Z każdym kolejnym miastem, gdy widzę właśnie takie kirkuty, jest mi coraz bardziej przykro. Nawet taki bezuczuciowiec i egoista jak ja nie pozostaje obojętny.
29 lipca
Ciężko napisać coś o dniu, w którym praktycznie nic się nie działo. Upał niemiłosierny, odbiera chęć do wszystkiego. Rano powłóczyłem się trochę z Asią i Agnieszką po janowskich ciuchlandach. Znalazłem nawet fantastyczną hawajską koszulę w kolorach zielony, żółty i pomarańczowy, ale z niewiadomych przyczyn nie zakupiłem jej, czego będę pewnie długo żałował. Potem odwiedziliśmy janowskie muzeum mieszczące się w budynku więzienia, które było bohaterem wielu opowiadań Singera. Niestety, wrażenie było tylko jedno: zawód. Raz, że ekspozycja wyjątkowo uboga, ani słowa o Żydach, to jeszcze po muzeum oprowadza kretynowaty pajac, który na pytanie Asi o mieszkańców Janowa wyznania mojżeszowego zrobił minę, jakby zobaczył co najmniej potwora Nessie bądź Jarosława Kaczyńskiego w negliżu. Oczywiście odpowiedzi nie udzielił praktycznie żadnej, bo za takową ciężko uznać rzucone na odczepkę jedno zdanie. Swoją drogą, słuchając tego, co mówił ów przewodnik, zrodziła się u mnie myśl, by nagrać to i potem puszczać ludziom jako antywzorzec: "jak nie powinno się oprowadzać wycieczek po muzeach". Ewentualnie: "co zrobić, by zanudzić wszystkich tych, ktorzy cię słuchają". Potem można by było sprzedawać takie nagrania jako cudowny środek nasenny. Kurczę, chyba mam pomysł na niezły interes! "Nikt Cię tak nie uśpi, jak przewodnik z Janowa". Wieczorem popływałem trochę razem z Łukaszem, Anią D. i Skrzypem w zalewie. Świetna sprawa, tylko te komary... Po tym wyjeździe wystąpię chyba do PCK o tytuł honorowego krwiodawcy. Komary wychlały mi już chyba parę litrów krwi.
28 lipca
Wróciłem po przerwie. Trochę szkoda było wyjeżdżać z domu, zostawiać wygodne łóżko i pyszne, domowe obiadki, ale cóż... Tu mam wiele ciekawszych rzeczy do roboty niż moje "zajęcia" w Garwolinie (czytaj: siedzenie przed komputerem i żłopanie piwa w spelunie u Wibora). Szkoda tylko, że nie miałem pojęcia o częstotliwości jeżdżenia autobusów na trasie Lublin-Janów Lubelski, skutkiem czego przesiedziałem bezczynnie dwie godziny czekając na dyliżans. Dobrze, że zrobiłem sobie przerwę, bo znów czuję wypełniającą mnie energię. A ostatnimi dniami zaczynało mi jej brakować. Gdyby tylko pewne moje problemy się rozwiązały, byłoby naprawdę cudownie. A tak cały czas muszę zmagać się z nimi. Nie jest to łatwe.
27 lipca
Ach, jak przyjemnie wyspać się w końcu pożądnie, we własnym łóżku, we własnym domu. Przez cały dzień nie robię absolutnie nic. Znaczy, robię to co zazwyczaj w domu podczas wakacji, czyli siedzę przed komputerem. Mało konstruktywne zajęcie, ale należy mi się trochę odpoczynku. Kupuję "Ziemię Obiecaną" z "Gazety". Wieczorem próbuję ją obejrzeć, ale nie daję rady. Zasypiam. Szkoda. Dokończę w sierpniu.
26 lipca
blog
25 lipca
Zwariowany dzień. Upał zaczyna już przekraczać granice przyzwoitości w raczeniu swoją osobą ludzi na ziemi. Dobrze, że po dwóch tygodniach w trasie jestem już trochę przyzwyczajony do gorąca. Moje przeziębienie na szczęście trochę zelżało, ale z kolei jakieś zatrucie dopadło Anię Dąbrowską. Jak pech to pech. Zauważyłem dziś coś ciekawego. Mianowicie każda kolejna miejscowość na naszej trasie zaskakuje mnie coraz bardziej pozytywnie. Spodziewałem się, że aby zdobyć choć jedną relację czy zeskanowac jedno zdjęcie, trzeba będzie pół dnia szukać kogoś, kto łaskawie zgodziłby się z nami pogadać. Tymczasem nie nadążamy nagrywać chętnych do rozmowy z nami osób. Brakuje mini disców i ludzi do nagrywania. Najbardziej cieszy mnie moment, gdy ludzie sami do nas podchodzą i zaczynają opowiadać. Zresztą to, co się stało dzisiaj przekroczyło moje najśmielsze oczekwania. Otóż stoimy sobie przy mapie pamięci, a tu nagle podchodzi jakiś facet i zaczyna się przyglądać. Mówię mu "dzień dobry" i chcę strzelać standardową formułkę o nas, gdy tymczasem on wypala: "Wy tu tak stoicie, zbieracie, a ja mam coś takiego", po czym wyciągnął z kieszeni świetnie zachowane zdjecie przedwojennego gorajskiego rynku. Cieżko opisać radość, jaka w tym moemencie u nas wybuchła. Dla takich momentów aż chce się znosić wszystkie niewygody podróży. Wtedy w 100% czuję jej sens. Były dzisiaj też niemiłe momenty, jak wtedy, gdy banda gówniarzy krzyczała za nami: "Żydzi, wypierdalać", ale nauczyłem się nie zwracac uwagi na takie zaczepki. Jutro rano jeszcze nagranie, a potem jadę do domu. Z moich wyliczeń wynika, że tylko jeszcze ja nie wyjeżdżałem, więc chyba najwyższy czas. Pranie aż piszczy, by znaleźć się w końcu w pralce. Trochę snu też się przyda. Choć jego brak znoszę niespodziewanie dobrze.
24 lipca
Jestem chory, zmęczony i zły. I na tym można by było zakończyć. Na szczęście wyjeżdżamy z tego przeklętego Frampola. Koniec dusznego i ciasnego domku, koniec śmierdzącego "Złotego Łana", koniec szerszeni. Narabiam zaległości w czytaniu prasy. Chciałem też nadrobić zaległości w śnie, ale tym razem uniemożliwiły mi to muchy. Nie znoszę robactwa! Magda zapisała kilka nazwisk osób do nagrania. Może uda się jutro zdobyć jakieś nagrania. Poza tym w Goraju mamy chyba najlepsze dotychczas warunki do spania, bo w koncu jest trochę miejsca. Starczy, chce mi się spać.
23 lipca
Przeziębiłem się i nie nadaję się do niczego. Każdy, kto był przeziębiony w taki upał wie, o czym mówię. Dzisiaj w moim wydaniu było głównie obijanie się, przez co mam trochę wyrzutów sumienia. Właściwie tylko spacer na Kirkut i jedno nagranie. Ale za to jakie! Pan Zbroński ma 88 lat, trzyma się świetnie i pamięta z dawnych czasów niesamowicie dużo. Opowiadał bardzo szczerze, otwarcie i nie trzeba go było specjalnie namawiać. Nawet do opowiadania na temat Żydów. Ciekawe, czy i jemu ktoś nagadał, że jesteśmy Żydami? Dziś po raz pierwszy zobaczyłem, jak ktoś opowiadając historię ze swojego życia rozpłakał się i musiał przerwać na chwilę. Pan Zbroński opowiadał o zamordowanej na jego oczach Żydówce i jej dziecku. Wszyscy mieliśmy łzy w oczach. Cieszę się, że nigdy nie doświadczyłem wojny. Obym jej nigdy nie doświadczył... Oprócz tego jestem na siebie zły, bo chyba mam kryzys i ciężko zmusić mi się do roboty. Zapominam o obowiązkach. Wieczorem w końcu rozmawiałem chwilę z Malwiną. Fajnie było móc usłyszeć jeszcze raz Jej głos. Nawet przez krótką chwilę.
22 lipca
Upał, upał, upał i jeszcze raz upał. Płonę, topię się, spalam itp. W dodatku powoli zaczyna mi się jakieś cholerne przeziębienie i czuję się strasznie. Dobrze, że chociaż sprawy "projektowe" dobrze się układają. We Frampolu jest ciekawie- wszyscy maja nas za Żydów. Stoimy przy stoisku i nie dzieje się absolutnie nic, nie licząc kilku pijaczków którzy wykrzykują jakieś hasła niskich lotów. Zaczyna padać- zwijamy stoisko i chowamy się. O dziwo po deszczu tworzy się wokół mapy pamięci całkiem spory tłumek. Nie nadążamy tłumaczyć ludziom po co tu jesteśmy. Ola w pocie czoła rysuje mapę. Latam z aparatem i w pewnym momencie robi się groźnie, bo jednemu facetowi nie bardzo się to spodobało. Mamy też kontrolę policyjną, ale o charakterze pokojowym- nikt nas nie pałuje. Jestem zmęczony jak sto nieszczęść, choć nie napracowałem się za bardzo. To przez ten upał. Na spotkaniu wieczorem w końcu frekwencja przyzwoita, choć są to głównie małe dzieci. Niestety, z ich ust co rusz słyszę jakieś żarty "obozowe". Nawet nie mam siły się denerwować. Jest mi po prostu przykro, bo te dzieci skądś to musiały usłyszeć i nikt im nie wytłumaczył, że to złe. Wieczorem znów wypad na stację benzynową, która powoli staje się chyba drugim domem. Potem decyduję: śpię w domku z szerszeniami. Nie chce mi się iść spać nad weselem w "Złotym Łanie". Choć warunki są uciążliwe, to nie przeszkadzają mi specjalnie. Nie wiem, być może dlatego, że wiedziałem w co się pakuję gdy decydowałem się na wyjazd i teraz mnie to nie zaskakuje? Choć nie odmówię sobie trochę ponarzekania. Wieczorem siedzę z Dorotą i Chorosiem na schodkach domku. Piękne, gwiaździste niebo, wokół pola i las, latają świetliki, grają świerszcze. Patrzę w niebo, próbuję na moment wyłączyć się. Znów, tak jak kiedyś zachwycić się pięknem świata. Przecież właśnie przeżywam to, o czym zawsze marzyłem. O takich właśnie chwilach. Dlaczego nie potrafię tego poczuć? Przez chwilę wydaje mi się, że się uda, że uchwycę ten moment. Wyciągam rękę, jest tuż, tuż, już go mam, już prawie, jeszcze troszeczkę! Ale nie... Nie udało się... Jednak już nie potrafię. Wracam na ziemię. Nie umiem uwolnić się od zła. Nie przywrócę przeszłości. Więcej nie spróbuję. Zmarnowałem szansę. Już za późno...
21 lipca
Dzień przejazdowy. Rano idziemy znów na nagrania. Wszystko się przeciąga, ale rozmowa jest wyjątkowo ciekawa. Pani Mikulska częstuje nas ciastem z wiśniami i pierogami ruskimi. Rzadko spotyka się taką gościnność. Rozmowa mometami wzrusza, zwłaszcza, gdy schodzimy na tematy związane z rzeczywistoscią okupacyjną. Potem dojazd do Frampola. Tam czekają na nas ekstremalne warunki. Mały domek pod lasem, niedaleko jeziorko i miliard komarów. Krwiopijcy dosłownie zjadają nas żywcem. W koncu kupuję piłkę i wieczorem rozgrywamy mini mecz. Łukasz okazuje się być mistrzem inteligentnego faulu i kolejno demoluje Dorotę i Karolinę. Żeby tylko ta gra nie skończyła się źle. Na szczescie wszystko jest ok. POtem idziemy na pobliską stację benzynową, gdzie jest całkiem przyjemna knajpka. Ogólnie mówiąc śmiechy i sielska atmosfera. Niestety, wieczór nie skończył się dobrze. Mamy w domku gniazdo szerszeni. Jest pierwsza w nocy, Łukasz dzwoni do właściciela, a ten z rozbrajającą szczeroscią daje nam receptę na pozbycie się szerszeni: "zgaście światło". Kocham inteligencję niektórych ludzi. W nocy śpimy w zajeździe a nie w domku. Jutro zastanowimy się co dalej, bo przecież nie będziemy spać z szerszeniami...
20 lipca
Dziwny dzień. Miało być dużo nagrań, dużo roboty, tymczasem większość z tego nie doszła do skutku. Nie wiem, mamy chyba jakiegoś pecha... W dodatku zbyt długo siedziałem na słońcu i mi zaszkodziło, bo po południu czułem się fatalnie. Dobrze, że chociaż spacer po kirkucie wypalił. Piotrek Czarnecki opowiedział nam za jaką stawkę chłopi wydawali Żydów którzy uciekli z transportów do obozów zagłady Niemcom. Pół kilo salcesonu i ćwiartka wódki. Cena ludzkigo życia. Wieczorem za to było bardzo ciekawe spotkanie w barze z Potrkiem Czarneckim i jego kolegą Zbyszkiem- ekspertem od kulinariów. Ubawiłem się po pachy.
19 lipca
Kolejny dzień pełen roboty. Rano spacer po Biłgoraju z Panem Dembowskim. Niesamowity człowiek. Mógłby być przewodnikiem wycieczek, gdyż o dawnym Biłgoraju opowiada wyjątkowo ciekawie, w sposób który każdego zainteresuje. Pokazał nam miejsce, gdzie kiedyś mieścił sie jeden z kirkutów. Teraz w tym miescu znajdują się garaże... Uwielbiam szacunek dla miejsc pamięci, jaki okazuje się im w Polsce. Ciekawe, czy któryś z właścicieli tych garaży ma świadomość, na czym zostały one zbudowane? Wieczorne spotkanie znów nie przyciągnęło tłumów. Chociaż nie o to przecież chodzi, ale jeśli wkłada się w przygotowanie czegoś kupę pracy, to chciałoby się widzieć na spotkaniu więcej niż kilka osób. Ale cóż... Mentalności ludzkiej się nie zmieni, choćbyśmy wychodzili z siebie. Przykre, że Singer zamiast mieszkańców Biłgoraja przyciągać, odstrasza. Wieczorem w końcu chwila wytchnienia przy piwie i pizzy. Doszedłem do jednego, sympatycznego wniosku: jeżeli Magda Kawa coś mówi, to obojętne co to by było, jest śmieszne :-) Dawno nie znałem takiej osoby, która miałaby tak niesamowity dar opowiadania śmiesznych historii w tak śmieszny sposób. Magdo, chylę czoła! Czekam na kolejną historię :-)
18 lipca
Krzeszów odszedł w pzeszłość. Teraz Biłgoraj. Właściwie o dzisiejszym dniu ciężko jest cokolwiek powiedzieć, bo nie działo się absolutnie nic. No bo o czym tu pisać? O przejechaniu autobusem z Krzeszowa do Biłgoraja? Dobrze, że chociaż warunki mieszkaniowe mamy bardzo dobre. Dziś znów miałem gorszy dzień. Zastanawiam się, jakie są granice wytrzymałości ludzkiej psychiki i kiedy do nich dotrę. Dlaczego do diabła akurat teraz tak się wszystko skomplikowało, gdy jestem kawał drogi od domu i muszę żyć w ekstremalnych warunkach?
17 lipca
Po dzisiejszym dniu musze powiedzieć jedno. Jestem w szoku. W szoku pozytywnym. O ile pierwsze dni obijaliśmy się raczej, to dzisiaj roboty było mnóstwo. Ale taką robotę mógłbym wykonywać codziennie. Cały dzień lataliśmy dzisiaj na nagrania, ale było warto. Pod względem merytorycznym prawdziwą skarbnicę dostarczyła nam Pani Pisula, która jest nie tylko w moim mniemaniu osoba wybitną. Całkowity samouk a opowiada i zna historię lepiej niź niejeden profesor. Szkoda, że tak mało ludzi w Krzeszowie interesuje się tym co ona mówi. Przecież gdyby w szkołach przeprowadzano zajęcia z takimi ludźmi jak ona, to jestem pewien, że dużo więcej dzieciaków interesowało by się historią. Bardzo podobało mi się to co powiedział Choroś, że gdy takich ludzi jak ona zabraknie, to razem z nimi umrze częsć tych miasteczek. Potem spotkanie z Panią Pudełkiewicz. Znów ogromne wrażenie. Dawno nie spotkałem tak sympatycznej i przemiłej osoby. Rzadko też zdaża się, by ktoś kto ma 83 lata był wciąż tak sprawny intelektualnie jak ona. Osoba niesamowicie otwarta, nie bojąca się mówienia o trudnych tematach. Muszę przyznać, że gdy opowiadała o swoim nauczycielu którego zamordowano w Oświęcimiu,wzruszyłem się. Nie dało się inaczej. Chyba każdy kto tam był wzruszył się. Wieczorem pierwsze otwarte spotkanie dla mieszkańców. Oczywiscie wyszło sporo niedociągnięć, ale moze się to uda skorygować przy następnych miejscowościach. Jestem zmęczony jak diabli, a tu jeszcze kupa roboty przy zdjęciach. Ale zadowolenie pełne. Gdyby tylko moje problemy pozawyjazdowe trochę zelżały zamiast się nawarstwiać... A tak z każda godziną jest coraz ciężej...
16 lipca
Dziwny dzień. Zapowiadało się tragicznie. Problemy "pozawyjazdowe" nasilają się i zaczynam się bać, czy dam radę, bo robi się coraz bardziej ciężko. Ale trzeba wytrzymać. Dzień był raczej mało udany, jeśli chodzi o temat, który nas interesuje. Pobyt na imprezie z okazji otwarcia GOK'u dostarczył jednak pewnej rozrywki. Lokalna nalewka krzeszowska jest bardzo mocna, o czym miałem okazję się osobiście przekonać na wernisarzu, który towarzyszył otwarciu wystawy w domu kultury. Tak czy inaczej, wyglądało bardzo śmiesznie, gdy weszliśmy w dżinsach i adidasach (wszyscy byli zestrojeni jak stróże w Boże Ciało). Ciekawe doświadczenie. Jednak nic nie odbierze mi zakończenia dnia, gdy to udaliśmy się z Dorotą i Kaśką na dicho-imprezę koło naszego noclegu. Potem dołączyli do nas Piotr Ch., Ania K., Asia i Ola. Ogólnie mówiąc impreza była przednia, przynajmniej dla mnie (choć piwo było niemiłosiernie chrzczone). Czasem zabawa "na ludowo" też jest dobra.
15 lipca
Dzień drugi. I od razu spory szok. Nagle staliśmy się jedną z atrakcji turystycznych Krzeszowa. To co najbardziej mnie cieszy, to fakt, że nas KOJARZĄ. Spotkanie z malarzami z pleneru malarskiego dało mi jakiegoś cholernego kopa. Kurcze, normalnie pierwszy raz od bardzo dawna chce mi się pracować. I to pomimo wszelkich przeciwności i problemów (nie związanych z wyjazdem), które cały czas zaprzątają mi głowę i nie dają ani na moment spokoju. Z tego co widzę, to w poniedziałek chyba nie będzie takiej sytuacji, że ktoś nie ma co robić, bo zapowiada się dzień ciężkiej roboty. Ale chyba o to w tym wszystkim chodzi. Dziś rano po raz kolejny przekonałem się, że jeśli bóg istnieje, to uwziął się by mi uprzykrzyć życie. No bo jak inaczej nazwać sytuację, gdy 10 osób spokojnie idzie pod prysznic i zażywa go w CIEPŁEJ wodzie, a akurat w momencie gdy ja wszedłem ciepłej wody zabrakło i musiałem się myć w przeklętej lodowinie. Dziwnie się czuję kompletnie oderwany od świata, od nawału informacji którymi przecież raczę się na co dzień. Ale z drugiej strony nie widzieć już drugi dzień z rzędu żadnej kaczej facjaty to wspaniałe uczucie. Dobra, starczy polityki. Usłyszeliśmy dzisiaj, że urzekliśmy grupę malarzy naszym projektem. Miło jest słyszeć coś takiego. Ale szczególnie ruszyła mnie jedna rzecz, gdy ukraiński rzeźbiarz powiedział nam ze łzami w oczach: "ceńcie wolność". Komentować chyba nie trzeba.
14 lipca
Pierwszy dzień. Cały czas gorąco, mimo potężnej ulewy. W Krzeszowie jesteśmy małą atrakcją turystyczną, bo gdzie byśmy się nie udali, wszędzie towarzyszą nam spojrzenia. Atrakcją dnia był pies, który uparł się, by zakłócić nam wieczorne spotkanie. Podszedł do nas i domagał się, by cały czas rzucać mu kamień, który z powrotem nam przynosił. Szczególną miłością zapałał do Aśki Stachyry. Jak nie trudno się domyślić, nie ułatwiało to koncentracji i rzeczowej dyskusji. Trzeba przyznać, że w celu pozbycia się intruza użyto wielu środków i próbowano to uczynić na wiele sposobów, ale wszystkie one spełzły na niczym i psa odpędzić się nie dało. Jestem zmęczony, ale póki co w parze z tym nie idzie złość, więc jest dobrze.






















wjeżdżam
wjeżdżam
zjeżdżam


      Grantodawcy:

    

 


Organizatorzy:           .